października 16, 2019

Czy o klaunach się dyskutuje?

Czy o klaunach się dyskutuje?

      Jakże popularne i często wykorzystywane „o gustach się nie dyskutuje” dzieli ludzi. Każdy chyba spotkał kogoś, kto się nim posłużył w odpowiednim dla niego momencie. Jednak wszyscy wiemy, że większość naszych rozmów jest o tym, co nam się podoba, a co nie i dlaczego. Chociaż więc chciałoby się użyć tego powiedzenia, widząc poziom dyskusji w Internecie, może łatwiej będzie nauczyć się argumentować swoje zdanie.


   Oczywiście, że o gustach się dyskutuje, na tym polega cała konwersacja dotycząca kultury. Problem pojawia się w sposobie, w jaki rozmawiamy o tychże gustach. Normalnie rozmowa zostaje na cywilizowanym poziomie, jednak raz na jakiś czas pojawia się dzieło, które wywołuje najróżniejsze i do tego sprzeczne emocje. Wtedy pojawia się problem, pojawiają się gusta, guściki, różne spojrzenia i ostra wymiana zdań. Czy potrzebujemy tejże ostrej wymiany zdań, która przechodzi w wyrzucanie drugiej stronie, że nie potrafi zrozumieć geniuszu lub zachwyca się „gównem”?
     Można się domyślić, że piszę w kontekście „Jokera”, który ostatnio zadebiutował w kinach. Film, który zdobył Złotego Lwa podczas tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Pełni optymizmu ludzie tłumnie poszli do kina w weekend otwarcia, pozwalając produkcji zarobić więcej niż można było założyć.
Dużo ludzi na seansach to dużo głosów w dyskusji.
     Sama obejrzałam film w dniu premiery, z czego się cieszę, bo po tym, co później przeczytałam w Internecie, nie miałabym tak przyjemnego seansu. Jeśli oglądanie filmu, jakim jest Joker, można nazwać przyjemnym. To też generuje jak dla mnie problem z oceną tego filmu. Poziom empatii różni się u każdego. Dla jednych dwie godzin seansu miną i nie wywołają zbytnio emocji. Mogą ocenić film jako wtórny, zauważą więcej niedociągnięć scenariusza, które są obecne, przecież nic nie jest bez wad. Będą go porównywać do podobnych produkcji, stwierdzą, że produkcja była płytka. Czy mają jednak prawo nazywać ludzi, którym film się podobał pseudointelektualistami, którzy wmawiają wszystkim, że nie rozumieją filmu, jeśli się nie spodobał? Oczywiście, że nie. Jedynie co to coraz ostrzejsze słowa dobiegające z obu stron barykady, doprowadzają do tak niskiego poziomu dyskusji, że smutno jest to czytać. Działa to oczywiście w drugą stronę, agresywne komentarze mówiące o głupocie kogoś, do kogo film nie trafił, nie powinny mieć miejsca.
Czas zrozumieć, że pomimo łatwości w dostępie do najróżniejszych dzieł kultury i możliwości ich interpretacji na swój sposób, nasza racja nie jest racjejsza. Może brakować nam kontekstu kulturalnego, doświadczeń życiowych, czy po prostu nasze spojrzenie na świat jest inne.
      Może zostańmy po prostu przy ocenie filmu, przestańmy jednak oceniać ludzi, którzy oglądają dane filmy. Oceniajmy zdjęcia, scenariusz i grę aktorską. Dzielmy się emocjami, jakie wywołuje w nas dane dzieło, pozytywne, negatywne, przyjemne, czy też nieprzyjemne. Nie negujmy faktu, że jedna osoba będzie w stanie obejrzeć film bez mrugnięcia, ale stan psychiczny drugiej na to nie pozwoli. Ponieważ rozmowa o gustach
nie musi polegać — wręcz nie może — na ocenie inteligencji i charakteru drugiego człowieka. Kultura jest dla każdego i jej piękno leży w tym, że KAŻDA osoba może znaleźć coś dla siebie.

lipca 17, 2019

W tolerancji nie ma miejsca na "ale"

W tolerancji nie ma miejsca na "ale"
Niektórzy mogą się domyślać po tytule, cóż będzie tematem tego wpisu. Trochę odejdziemy od recenzji i uderzymy w poważniejsze tony. Nie mogłam przejść obok tego obojętnie, przez to (ludzie, którzy mnie znają, przekonali się na własnej skórze) jak bardzo byłam triggerowana ostatnimi dyskusjami w wirtualnym świecie. Nie zliczę, ile razy chciałam wyrzucić telefon przez okno, bo ludzie w Internecie za wszelką cenę muszą pisać wszystko co im przyjdzie do głowy (spoiler - nie muszą). 


Właśnie w ostatnim czasie dostaliśmy dużą ilość materiałów promocyjnych oraz informacji o castingach najróżniejszych produkcji, a to doprowadziło do potrzeby znalezienia bunkru zanim szambo wyleje. 
Na pierwszy rzut idzie Wiedźmin. Ten słowiański, prawilny, który jest dumą narodu. Tutaj leży pies pogrzebany, ta polska, skrzywdzona duma objawia się w większość w pretensjach o to, dlaczego Geralt nie wygląda tak jak w grze (no nie wiem, może powodem jest to, że jest to ekranizacja książki)  i gdzie jest jego drugi miecz. Jednak nie tutaj jest największy problem. Pojawia się on, kiedy zaczynają się dyskusje dotyczące aktorek grających Yennefer i Triss. Niestety nie tak dawno temu świat obiegła informacja, że aktorka Mya-Lecia Naylor grająca młodą Triss Merigold zmarła w wieku 16 lat. Niestety dla dużej grupy ludzi nieważne było, że bardzo młoda osoba, mająca całe życie przed sobą odeszła. Nie, ważniejsze było, że będą mogli zrobić białą Triss, że dobrze, że zmarła i mają nadzieję, że sceny z nią zostaną nakręcone od początku, właśnie z udziałem, tym razem, białej aktorki. Przecież to straszne, że w ekranizacji tego polskiego Wiedźmina mają występować osoby o różnym kolorze skóry. Poziom mojej frustracji wyskoczył poza skalę, jak przeczytałam (do tego był komentarz kobiety), że aktorka Anya Chalotra ma za wąskie biodra, aby grać Yennefer. Chyba gdzieś mi umknęła w książce informacja o wymiarach bioder tejże postaci. 
Prawda jest taka, że od momentu ogłoszenia, że Wiedźmin zostanie zekranizowany, nie istnieje miejsce w Internecie, gdzie można byłoby się uchronić przed falą bezpodstawnych i negatywnych komentarzy, w których pojawia się tytułowe "ale". 
Kolejną informacją był wybór Arielki do nowego filmu Disney'a. Padł on na Halle Bailey. Tutaj poziom takiego krypto rasizmu mnie przeraził. Można się uodpornić na okropne komentarze obrażające kogoś wprost (jak źle to nie brzmi). Jednak kiedy widzę osoby tworzące kontent w internecie, będące wzorem do naśladowania wykazują się tolerancją, kiedy im to odpowiada, nóż mi się w kieszeni otwiera. Wyjaśnianie, że “ale przecież to nie rasizm”, bo to tylko aktorka im nie pasuje. Dlaczego nie pasuje im aktorka? Bo nie ma białej skóry, bo Disney tak kiedyś pokazał Arielkę i nie może już nigdy tego zmienić. Jeszcze do tego pretensje, że ktoś śmiał zwrócić na to uwagę. Żadnym argumentem jest fakt, że "oryginalna" baśń Andersena jest duńska, a przecież w Danii nie ma ciemnoskórych ludzi. Nie wiem, czy ci sami ludzie wiedzą, że animacja jest raczej luźną adaptacją baśni, która nie ma szczęśliwego końca w disney`owskim rozumieniu.   Pojawiają się też pseudo genetycy, którzy twierdzą, że na dno morza promienie słoneczne nie docierają, więc syreny nie mogą mieć ciemnej skóry. Przez co stacje telewizyjne wrzucają elaboraty na temat migracji syren w morzach i oceanach. A już najbardziej beznadziejnym powodem jest "zniszczyli mi dzieciństwo". I hate to break it to you honey, ale wasze dzieciństwo odpłynęło dawno temu i już nie wróci. Fakt, że przez to wszystko aktorka podkładająca głos Arielce w animacji musi wypowiadać się i dawać "błogosławieństwo" Bailey jest przykry. Ludzie burzą się o kolor skóry syreny w animacji, w której mamy gadającego kraba i rybę, for real.
Natomiast ostatnio Internetem zatrzęsła wiadomość o tym, że Lashana Lynch będzie agentką 007 w nowym Bondzie. Istotne jest tu rozróżnienie, że agentką 007, nie Bondem. No cóż, ludzie średnio byli zadowoleni z konceptu czarnoskórego Bonda (nadal liczę na Idrisa Elbę w tej roli), więc twórcy polecieli po bandzie i zaserwowali nam coś, co idealnie podbija promocję filmu i wywołało kontrowersję. I tak też pojawiają się komentarze typu "jestem tolerancyjny/a, ale od mojego Jamesa niech się odpierdolą", taka terytorialność niezmiernie mnie bawi. Nie zliczę, ile nagłówków mówiło "Aktorka znana z "Kapitan Marvel" nowym Bondem", czytanie ze zrozumieniem się kłania, sądziłam, że skoro ktoś para się dziennikarstwem, powinien posiadać tę umiejętność ukształtowaną na dość dużym poziomie, ale łatwiej napisać clickbait. Tak szerzy się dezinformacja, a ludzie czytają, jak to czarnoskóra agentka nie mogłaby działać we wszystkich państwach, bo nie jest białym heteroseksualnym mężczyzną. 
Takim o to sposobem słowo "ale" na chwilę obecną znienawidziłam. Nie można być tolerancyjnym, ale.... To tak nie działa, tolerancja zakłada, że szanujesz czyjeś poglądy, upodobania, wierzenia, różniące się od własnych, w najprostszym tego słowa znaczeniu. I jak, można mieć inne poglądy, upodobania i wierzenia, to jak określić tolerancję w kontekście ludzi o innym kolorze skóry? To nie ma sensu, nie można powiedzieć, że szanujemy kogoś ze względu na to, że ma inny kolor skóry, że tolerujemy kogoś pomimo innego koloru skóry. Nie, szanujesz innych ludzi, bo są ludźmi i każdy człowiek zasługuje na szacunek. Nie ważne, czy jest to czarnoskóra i została wybrana do grania głównej roli w nowej adaptacji "Małej syrenki". Ten film będzie nowym spojrzeniem, dla nowego pokolenia. Takiego, które jest uczone akceptacji wszystkich bez względu na wszystko. Nikt nam nie zabiera "naszej" Arielki, ona nie zniknie, ale obecne dzieci i przyszłe potrzebują nowych utworów popkultury dopasowanych do ich szybko zmieniającego się świata. Świata, w którym dorośli muszą zrozumieć, że nikt nie rusza ich drogocennego Bonda (tracącego już rację bytu w obecnej formie), ale w angielskiej agencji wywiadowczej jest miejsce dla czarnoskórej agentki z licencją na zabijanie. Kończąc na polskim Wiedźminie, który nigdy nie zrobił coming outu jako "słowiański", a wręcz ma w sobie elementy najróżniejszych mitologii. Może wtedy, ludzie zauważą, że żarty z czyjejś śmierci są nie na miejscu. 
Jeśli więc już określasz siebie jako osobę tolerancyjną, nie możesz mieć żadnych "ale", nie ma na nie miejsca w tym słowie, w tym, co ono oznacza, jest tylko szacunek i poszanowanie innego człowieka bez względu na wszystko. 

czerwca 10, 2019

Do kina i z powrotem, czyli luźne przemyślenia na temat filmu "Tolkien"

Do kina i z powrotem, czyli luźne przemyślenia na temat filmu "Tolkien"
Czy jest sens robić filmy biograficzne, tylko dlatego, że ktoś okazał się geniuszem w jakiejś dziedzinie? Zakładam, że dużo osób zadaje sobie to pytanie po seansie filmu „Tolkien”.  

Wybrałam się na niego z koleżanką zaraz po premierze, kiedy pojawiła się chwila wolnego. Nic w tym dziwnego skoro twórczość tegoż pisarza jest ze mną od zawsze. Dlatego też moje spojrzenie na film może być nieco skrzywione. W ten więc nieco spaczony sposób chcę wam dzisiaj powiedzieć, dlaczego w sumie warto.  Zacznę od małej prywaty i wyjaśnienia, dlaczego nie potrafię patrzeć na ten film całkowicie obiektywnie. Historia zaczyna się w podstawówce. Mój kuzyn miał Hobbita jako lekturę, osiem lat młodsza od niego, zakochana w książkach, ja musiała sięgnąć po egzemplarz, który ciocia mu kupiła. Tak zaczęła się moja przygoda ze Śródziemiem, od tego czasu nie wiem, ile razy przeczytałam historię Bilba. Znam ją na pamięć, kiedy coś mi w życiu nie gra, otwieram ją i wracam, aby razem z Bagginsem nauczyć się na nowo, że zmiany nie są tak złe, jakby mogło nam się wydawać. Thorin pokazuje mi, że każdy błąd jest do naprawienia. Mogłabym tu pisać i pisać jak za każdym razem odnajduję w tej książce coś innego i wyjątkowego. A to tylko jedna pozycja Tolkiena. Można się domyślić, że to pociągnęło za sobą całą resztę. „Władca Pierścieni”, „Niedokończone Opowieści”, „Dzieci Hurina” i w końcu „Silmarillion”, z którym musiałam się dotrzeć. Pomiędzy tym są oczywiście filmy, które mogłabym oglądać na zapętleniu do końca życia, tak nawet trylogię Hobbita. Tutaj kontrowersyjna może uwaga, ale moim zdaniem pomimo tego, że materiał żródłowy jest krótki, to jeden film by nie wystarczył. Idealnie widać to po pierwszej części, która ma w sobie tyle magii, a przecież jest małym wycinkiem historii. Pewne rzeczy można było zrobić inaczej, wątki lepiej dopracować, ale w ostatecznym rozrachunku i tak wyszło dobrze.  
Przejdźmy jednak do sedna tego postu, czyli filmu o samym Tolkienie. Tutaj też wraca pytanie z początku postu. Dlaczego? A no dlatego, że jego życie nie będzie super fascynujące dla przeciętnego widza. Nie ma tu imprez, szalonych podróży, seksu i afer, co niestety sprzedaje się najlepiej. Jeżeli szukacie tutaj historii pisania Władcy Pierścieni, pełnej frustracji, nieprzespanych nocy i konfliktów z rodziną to też szukacie w złym miejscu. Natomiast jeśli chcecie poczuć atmosferę rodem ze Śródziemia i możliwość zajrzenia do umysłu geniusza fantastyki to jest to dobre miejsce.  
Już pierwsze sceny przywodzą na myśl spokojne pagórki w Shire. Jest zielono, magicznie i wszystko sprawia wrażenie, jakby zło nie miało tam wstępu. I tak to wygląda przez cały film, scenografia jest istotna w odbiorze filmu i idealnie dopełnia całości. Oglądając film, widząc umiejscowienie akcji i znając dzieła Tolkiena, praktycznie wszystko można przełożyć na to, co napisał. Może się to nie spodobać, przecież jego życie nie było jedną wielką metaforą do książek. Czasem te nawiązania uderzają nas w twarz i są bardzo obvious, więc dla niektórych mogą być aż za bardzo. Jednak znajdowanie innych, lepiej ukrytych daje geekowskiej duszy wiele radości. Wszystko to dlatego, że film nie jest kierowany tylko i wyłącznie do fanów, ale też do ludzi, których może to zachęcić do sięgnięcia po "Hobbita", czy "Władcę Pierścieni".
Oprócz tego dostajemy opowieść o przyjaźni, która ukształtowała pisarza i pozwoliła mu się rozwijać,
miłości, która nie znała granic (dokładnie jak Beren i Luthien).
 Ahhh, no i zapomniałabym o obsadzie. Nicholas Hoult zachwyca mnie jako Tolkien, a Lily Collins
jako jego ukochana Edith również jest cudowna.

Ala na koniec tej krótkiej notki chcę powiedzieć, co najbardziej trafiło do mnie. Fakt, że można być zwykłym prostym człowiekiem z wielką wyobraźnią i znaleźć swoje miejsce na świecie. To jest najważniejsza prawda, jaka płynie z tego filmu, jak i z życiorysu autora.  Jeżeli więc szukacie ciepłego filmu z morałem, pełnego magii to polecam zobaczyć, może wyciągniecie z filmu coś tylko dla siebie. 

maja 08, 2019

Powrót do przeszłości #2, czyli podsumowanie kwietnia

Powrót do przeszłości #2, czyli podsumowanie kwietnia
Nadszedł czas na podsumowanie kwietnia. Emocje po Endgame się unormowały (na ten moment film przekroczył 2 mld i idzie po pierwsze miejsce, które zajmuje Avatar jako najlepiej zarabiający film) więc jestem w stanie napisać coś składnego — I guess. Zrobiłam sobie listę z rzeczami, które wydarzyły się w kwietniu, które obejrzałam. Jest ich zdecydowanie więcej niż w marcu, ale zdecydowana większość obraca się wokół Marvela. Moją szafę powoli opanowuje dział męski House przez co stan konta krzyczy.
Zdjęcie robione około piątej rano przez Remi. W bluzie, którą kupiłam przez mojego wrednego kota (nie żebym narzekała) bo nasikałą mi na kurtkę. 
Na pierwszy rzut idzie serial, który miał premierę na początku kwietnia. Chodzi mi o drugi sezon Chilling Adventures of Sabrina, albo raczej drugą część, ponieważ tak jest określany, a i historia zaczyna się zaraz po wydarzeniach z ostatnich odcinków. Pomimo tego, że obejrzałam go w dwa dni, to poczułam lekki zawód. Dla niektórych serial pewnie trzymał dobry poziom pierwszej części, dla mnie jednak zabrakło tego efektu wow, który miałam na samym początku. Pojawił się też problem z rozłożeniem akcji. Do piątego epizodu nie dzieje się nic nadzwyczajnego — oprócz przerzucania Sabriny od Nicka do Harvey'a, co w było już tak sztuczne, że przykro mi się na to patrzyło. Serio, były chłopak jest dla niej tak nie miły, opryskliwy i jego teksty (w tandemie z Roz) odrzucały mnie strasznie. Tutaj idealnym facetem okazuje się Nick, który popycha Sabrinę do odkrycia siebie i pomaga jej na każdym kroku, nie kradnąc jej przy tym show. W czwartym dostajemy taki troszkę dziwny przerywnik, jakim był odcinek z demonem snów w pierwszym sezonie (coś na zasadzie, co by było, gdyby...) i dopiero po nim wszytko zaczyna nabierać tempa. Niestety wszystko dzieje się za szybko, więc ostatecznie nie wiadomo, co, gdzie, jak i dlaczego. Jest bardzo chaotycznie i zastanawiam się skąd decyzja o takim rozłożeniu fabuły i to 9 odcinkach zamiast 10. Przez to Lucyfer pojawia się tylko w ostatnim epizodzie, w którym wydarzyło się tyle rzeczy, że już połowy nie jestem sobie w stanie przypomnieć. Sama postać króla piekieł, który jest nam pokazywany jako mający oczy i uszy wszędzie w tym ostatnim odcinku zachowuje się zupełnie odwrotnie i wychodzi na to, że daje się zrobić w konia bandzie nastolatków. Także lekki zawód jest i liczę na to, że drugi sezon będzie lepszy, skoro mają tyle ciekawych wątków i postaci do rozwinięcia. Wciąż bardzo podoba mi się ukazanie kobiecej roli w tej produkcji, gdzie pod przykrywką satanizmu widzimy odniesienia do jakiejkolwiek współczesnej religii oraz społeczeństwa, w jakim żyjemy. A na sam koniec dostajemy zapowiedź rządów kobiety i jestem bardzo ciekawa, co z tego wyjdzie.  


Kwiecień to też powrót Gry o Tron z ostatnim sezonem. Już 20 maja pożegnamy się na jakiś czas z Westeros (w końcu czeka nas kilka prequeli) i dowiemy się, kto zasiądzie na tronie. Nie będę się tutaj rozpisywać, bo czas na podsumowanie tego sezonu jeszcze przyjdzie, chociaż pokuszę się o wyrażenie mojego zawodu. Akurat w trakcie pisania leci odcinek czwarty do śniadania jak co poniedziałek, który wyciekł już w niedzielę i z którego spoilery mnie nie ominęły. Teraz mogę powiedzieć, że oczekiwania miałam duże, dwa pierwsze odcinki podobały mi, były dobrym wstępem, ukazaniem relacji pomiędzy postaciami, które w końcu się spotykają po latach. Scena z drugiego odcinka ze śpiewającym Podrickiem przywodziła mi na myśl Pippina z Władcy Pierścieni i Dragon Age: Inkwizycję. Jednak odcinek trzeci zawiódł mnie na całej linii. Trzeba przyznać, że promocja tego epizodu go w sumie zabiła. Reklamowano go jako ten, w którym zobaczymy największą bitwę w historii kinematografii i telewizji. Porównywano do bitwy o Helmowy Jar. Ostatecznie dostaliśmy wielkie nic i mrok usilnie próbujący zamaskować zdecydowanie za niski budżet. Gdyby jednak nie nakręcali, tak bardzo, naszych oczekiwań mogłoby być zupełnie inaczej, bo odcinek ma sceny, które są bardzo dobre i idealnie budują klimat. Będę się śmiała, jak okaże się, że druga bitwa, która się zbliża, będzie lepsza i wywoła więcej pozytywnych emocji i opinii. Ponieważ jak na razie czwarty odcinek jest stertą absurdu i tak dziurawego scenariusza, że zastanawiam się, co twórcy zrobili z czasem, jaki mieli na dopracowanie scenariusza. 

Zmarnowany potencjał.
W trakcie po Endgame`owej depresji potrzebowałam włączyć sobie coś, czego nie miałam w najbliższych planach obejrzeć, ale co rozproszyłoby moją uwagę. Padło na From Dusk Till Dawn: The Series na Netflix. Rozczarowałam się, kiedy kończyłam drugi sezon — i byłam zainteresowana ciągiem dalszym  a nie dostałam trzeciego, bo jeszcze nie ma go na platformie. Spodobał mi się motyw wężowatych wampirów wzorowanych na wierzeniach kultur Ameryki Południowej. Sama fabuła opowiada historię braci Gecko, którzy są rabusiami i zostają wplątani w nadprzyrodzony bałagan. Tę historię można też obejrzeć w formie filmu z 1996 o tym samym tytule. Serial polecam fanom gore i tym, którzy chcą zobaczyć nawet ciekawe podejście do znanych i oklepanych już motywów. 

Kwiecień to też kolejna produkcja oglądana razem z Marlu. Będąc na weekend w Szprotawie wybrałyśmy animację Dragon Prince. Fakt, że nie dostajemy wszystkich odpowiedzi na tacy, w formie ekspozycji, więc wszystko rozwija się naturalnie działa bardzo na plus. Pozytywnym aspektem jest też to, że nie pojawiają się tutaj znane z różnych animacji powtarzalne sekwencje. Chodzi mi tutaj o sceny, w których bohaterowie przemieniają się, na przykład w swoje superbohaterskie wersje. W każdym odcinku wygląda to tak samo i kwestie, które są wypowiadane są identyczne. To zawsze odstrasza mnie od jakichkolwiek nowych animacji.  Zatrzymałyśmy się na pierwszym sezonie, i to może być bardzo fajna produkcja o dorastaniu i odpowiedzialności. No, kreska jest do tego bardzo ładna i całkowicie w moim stylu. 

Są smoki, są elfy, jest magia. Ja jestem kupiona.
Wróćmy na chwilę do początków kwietnia, dokładnie drugiego. Wtedy weszły do sprzedaży bilety na Avengers. Emocje były, odświeżanie stron internetowych kin było, zapchane serwery obecne. Wszystko to było podsycane kampanią reklamową przez cały kwiecień. Spece od marketingu w Marvelu świetnie wiedzą, kiedy zacząć budować hype na film, który i tak wszyscy chcą zobaczyć od roku. Nie przyćmili przy tym Captain Marvel, a poczekali aż rozmowy o niej trochę ucichnąć, aby zacząć zasypywać nas spotami reklamowymi. Jeden z nich pojawił się właśnie drugiego kwietnia, co idealnie nadawało się do obejrzenia po emocjonującym zakupie biletów. Oczekiwanie stawało się nieznośne a duża część, jak bardzo chciała obejrzeć ten film, tak równie bardzo nie chciała go obejrzeć. Udało się i byłyśmy na pierwszym seansie we Wrocławiu. Dlaczego o tym piszę? Jest to dla mnie istotne w kontekście odbioru filmu. Tworzy się pewna wspólnota ludzi, którzy tak samo walczyli o te bilety i na sali znajdowali się fani, którzy wyczekiwali tego filmu w równym stopniu. To dostarczyło nam dodatkowych przeżyć na samej przedpremierze, interakcja widzów z filmem była niesamowita i kiedy cała sala klaskała, na sercu robiło się cieplej. 

Tak jak Avengersi są rodziną, to tak samo można było się poczuć na przedpremierze z innymi fanami.
Genialnym posunięciem było potwierdzenie, jakie seriale Marvela zadebiutują na platformie Disney+. I tak dowiedzieliśmy się, że dostaniemy więcej Lokiego, Wandę i Visiona oraz Sama i Bucky'iego w produkcjach LokiWandaVision i Falcon & Winter Soldier. Szczerze nie wiem, na który czekam najbardziej. Każdy został w jakiś sposób zateasowany w Endgame, każdy otwiera wiele nowych furtek, ale ostatecznie chyba Falcon i Bucky wołają mnie najbardziej. 
Na końcu wspomnę, że ten miesiąc był też łaskawy dla jeśli chodzi o zwiastuny i teasery. Dostaliśmy zwiastun kończący nową trylogię Gwiezdnych Wojen. Tytuł to The Rise of Skywalker i już teraz spędza polskim dystrybutorom sen z powiek. Odczucia są różne, ale i tak wszyscy czekają z niecierpliwością na więcej. Pojawił się też zwiastun do serialu Veronica Mars, który będzie, krótką serią od Hulu. Fani się w końcu doczekali i mam nadzieję, że nie będzie zawodu.  
Tak zleciał kwiecień i nie ukrywając, był to miesiąc Marvela. 
Copyright © 2016 It`s Ninquellote , Blogger