Marzec
jest dla mnie specjalnym miesiącem, ponieważ siódmego wypadają moje urodziny.
Nastolatką już dawno nie jestem, ale pomimo tego, że lat mi przybywa, to jakoś
zawsze się na nie cieszę; może z tego względu, że mogę się zobaczyć ze
wszystkimi znajomymi, co w przeciągu roku jest dosyć trudne, ale starczy o tym.
Marzec uwielbiam również za to, że jest na pograniczu zimy i wiosny. Po kilku
miesiącach mrozów, robi się cieplej na tyle, że rozpięcie płaszcza nie jest grą
w ruletkę z przeziębieniem. Słońce coraz dłużej wisi na niebie i tak rozpoczyna
się moja ukochana pora roku, gdzie wszystko kwitnie, nie jest za gorąco i
człowiek jakby się budzi z zimowego letargu, mając więcej energii i zapału.
Wróćmy
jednak do popkultury. Muszę się przyznać, że ostatnimi czasy mam problem z
oglądaniem seriali na bieżąco. Jakoś żaden nie zachwycił mnie na tyle, żebym
pamiętała o nim dłużej niż tydzień – pomijając fakt, że większość pozycji ma
jakieś chore przerwy w emisji, co odcinek i nie wiadomo, czy tym razem będą to
dwa, trzy czy cztery tygodnie. Ciągłość historii jest przerywana, co jedynie
wzbudza moją irytację. Nie wiadomo, czym te przestoje są spowodowane, ponieważ
dawno temu – narzekam w stylu: „Kiedyś to było, a teraz to nie ma” – pojawiały
się zdecydowanie rzadziej. Teraz tylko dzięki aplikacji TV Time i Remi, która
ogląda to samo, co ja, w jakiś sposób ogarniam kalendarz odcinków.
Pierwszą
produkcją, która zaskarbiła sobie moją sympatię jest The Umbrella Academy, czyli serial znany praktycznie każdemu, bo
Netflix bardzo mocno promował tę pozycję.
Historia
rodzeństwa, które w przeszłości tworzyło drużynę superbohaterów, a obecnie
nawet zbytnio za sobą nie przepadają. Dodajmy do tego oryginalne supermoce,
świetny klimat powstały dzięki połączeniu różnych gatunków filmowych, i
genialną ścieżkę dźwiękową, a wyjdzie coś naprawdę przyjemnego i zmuszającego
do myślenia. Co prawda premiera miała miejsce 15 lutego, ale oglądałam razem z
Marlu, więc przeciągnęło nam się to troszkę, na co nie narzekam, bo historia
fajnie wybrzmiała. Fanów może ucieszyć informacja, że serial dostał zamówienie
na drugi sezon, ale powiedzmy sobie szczerze, było tylko formalnością.
Kolejne
było Deadly Class (Szkoła Zabójców), jak i wyżej
wymieniona pozycja, została zekranizowana na podstawie komiksów. Och... jaki
ten serial jest ładny!
Kolorystyka,
kadry, bohaterowie, wszystko to składa się w zadowalającą estetycznie całość.
Dodatkowy smaczek to sceny z przeszłości bohaterów, które są jak wyciągnięte żywcem
z kart komiksów, i gdzie prosta animacja mocno działa na wyobraźnię, uderzając
w widza dosłownością oraz obrazowością. Sama historia opowiada o przygodach
nastoletniego Marcusa, po tym jak został zrekrutowany przez szkołę dla
młodocianych zabójców. Muszę dodawać cokolwiek więcej?
Przechodząc
teraz dla urozmaicenia do książki. Polecę jedną, którą skończyłam czytać w
trakcie pisania tego posta, i którą mogę z czystym sercem polecić. Zachwyciła
mnie i dlatego tez czytałam dosyć długo by delektować się nią póki mogłam.
Mówię tutaj o Nevernight (Nibynoc) autorstwa Jaya Kristoffa. Nie
jest to kolejna powieść młodzieżowa z super wspaniałą bohaterką pokroju Mary
Sue i trójkątem miłosnym. Narrator od samego początku sprawia wrażenie
szczerego do bólu. Informuje czytelnika, że protagonistka już dawno umarła i
opowieść jest pisana po jej śmierci. Tym, co na pewno wyróżnia tę książkę, są
przypisy, które momentami osiągają długość połowy strony (ostatnio kupiłam
powieść: Jonathan Strange & Mr
Norrell, gdzie przypisy osiągają długość trzech stron, więc już nic mnie
nie zaskoczy).
To
może być dość dziwne i męczące. Po lekturze stwierdzam, że tak nie jest. Odniesienia
są po to, aby rozwinąć świat przedstawiony, opowiedzieć jakąś anegdotkę czy
rzucić sarkastyczną uwagą (to narrator robi akurat świetnie). Nie można też nie
zwrócić uwagi na to, że jednym z bohaterów jest kot nie-kot, a jeśli w książce
pojawia się kitku, to ja jestem kupiona.
Bardzo
ważnym elementem tego miesiąca był dla mnie fakt, że w końcu znalazłam coś, co emocjonalnie
mnie angażuje. Brakowało mi produkcji, które nie byłyby ciężkie, grałyby na
emocjach oraz sprawiały, że będzie mi bardzo zależało na bohaterach. Tutaj
pojawiają się dwa seriale. Pierwszy to The
Resident (Rezydenci) od stacji Fox. Typowy procedural, który zaczęłam
oglądać w zeszłym roku. Podstawowym kryterium wyboru był bohater grany przez
Matta Czuchry’ego (Logan z Gilmore Girls).
Pierwszy sezon mnie wciągnął, jednak mimo tego, że zaraz zaczynał się kolejny,
przerwałam oglądanie drugiej serii po dwóch odcinkach (tutaj powraca problem z
byciem na bieżąco). Dopiero ostatnio przypomniałam sobie – kiedy potrzebowałam
czegoś przyjemnego na wieczór – że istnieje. Serial, w którym umierają dzieci,
są ludzie chorzy na raka i wiele innych mniejszych lub większych problemów
życiowych, to nie jest coś, co wybrałabym świadomie jako lekki serial na
wieczór, jednak w danym momencie tego potrzebowałam. Zaangażowałam się w
historię bohaterów. Przyznaję się, że nieraz płakałam (bo jak to Marlu
stwierdziła: serial jest brołkujący).
Drugą
produkcją jest Legacies (Wampiry:
Dziedzictwo), czyli kolejny spin-off Pamiętników
Wampirów. Tutaj już zupełnie byłam nastawiona negatywnie; chociaż chciałam
mocno, żeby to wyszło, nie liczyłam na zbyt wiele. Intro mnie załamało. Dawno
nie widziałam czegoś tak kiczowatego – połączenie motywu z dwóch poprzednich
seriali plus dodanie wiedźmowego akcentu w postaci jakichś iskierek dało efekt,
który wprawił mnie w zażenowanie i od razu mój próg wejścia był
niewystarczający, aby pierwszy odcinek mi się spodobał. Oglądanie na bieżąco
przerwałam po trzech odcinkach. Kilka miesięcy później przy okazji wypróbowywania
HBO GO włączyłam kolejny epizod do kolacji. To był dobry wybór. Pamiętniki Wampirów są moim ukochanym
serialem po wsze czasy nie dlatego, że fabuła jest wybitna, ale dlatego, że był
ze mną przez całe osiem lat. Oglądając go przeszłam przez gimnazjum, liceum, aż
w końcu trafiłam na studia. Były tym, czego potrzebowałam jako nastolatka,
czyli historią, która angażuje emocjonalnie i przedstawia pełnokrwistych (hehe)
bohaterów. Okazało się, że teraz to samo może mi dać Legacies, czyli historia Hope, która uczy się kontrolować swoje moce pod okiem jedynego i najlepszego Alarica. Zupełnie mnie to zaskoczyło, ale gdzieś w połowie sezonu
naprawdę mocno zaczęło mi zależeć na losie postaci. Finał, jak to bywa w produkcjach
Julie Plec, zagrał na emocjach, dlatego nie mogę się doczekać nowej serii w
jesiennej ramówce.
Ostatnim
wydarzeniem była premiera Captain Marvel,
której recenzja znajduje się na blogu (zapraszam tutaj), tak więc nie muszę
chyba mówić, jak bardzo film mi się podobał. Zostając w klimacie Marvela,
marzec to z pewnością miesiąc oczekiwania na informacje o premierze Avengers: Endgame i nerwowe
podskakiwanie na jakiekolwiek wspomnienie o przedsprzedaży biletów.
Tak
zleciał mi marzec, a kwiecień zapowiada się równie ciekawie.