marca 12, 2019

Swiss Army Cat*, czyli recenzja Captain Marvel

   Kto by pomyślał, że po dziesięciu latach oglądania filmów Marvela, wciąż będę się czuła pozytywnie zaskoczona? Jak na razie nic się nie zmienia, a każdy kolejny jest dla mnie świetną przygodą.
   Kiedy zapowiedziano Captain Marvel jako pierwszą produkcję Marvelowską z superbohaterką w roli głównej, nie mogłam być bardziej szczęśliwa, dlatego też bardzo irytuje mnie fakt porównywania  filmu Marvela z Wonder Woman (z negatywnym skutkiem dla któregoś z nich). Czyż nie możemy się po prostu cieszyć, że kobiece postacie dostają swoje własne 5 minut w obu uniwersach? Zarówno pierwsza, jak i druga produkcja jest dobra na swój własny sposób.
Gdzie zrobią mi taką fryzurę, która przetrwa nawet walki w kosmosie?
  Wracając do naszej Carol Danvers, czy też Vers, jak jest nazywana przez większość filmu, jestem bardziej niż zadowolona z tego, jak to wyszło w całości, jeśli chodzi o historię. Dostajemy proste i przyjemne origin story, które nie zanudza. Przy tym Captain Marvel pokazuje coś bardzo istotnego  że pomimo grania schematami już nam znanymi, wciąż można pokazać coś nowego. Co ważniejsze, główna bohaterka może mieć tak samo dobrze zbudowany film, jak Captain America, Iron Man – kultowa już historia, bo przedstawił schemat dobrego origin story i w niczym im nie ustępować. Jest to dość istotne dlatego, że dzięki temu możemy się nauczyć, że produkcja, w której główną bohaterką jest kobieta, nie musi być filmem wybitnym, a po prostu dobrym. Pokazuje, że nie możemy i nie powinniśmy stawiać opowieści z kobietami w rolach głównych lub pisanych czy kręconych przez kobiety, w pozycji, gdzie muszą być pięć razy lepsze od filmów tworzonych przez mężczyzn, bo nie na tym rzecz polega.
Żarty z wolnego internetu? Mnie bawią.
  Przy całej sympatii dla tego filmu i faktu, że niezmiernie mi się podobał, wiem, że nie jest on obiektywnie świetny. Tak, jak każda produkcja (w szczególności o superbohaterach) ma swoje wzloty i upadki, pewne rzeczy są lepiej zrobione, inne wymagałby poprawki. Dla niektórych będą to bardziej znaczące problemy, które sprawią, że Captain Marvel nie spodoba się tak bardzo, dla innych mniej, co z kolei zadziała tak, że widz będzie się bawił świetnie. Głównie początek może nie mieć, dla niektórych, głębi, dobrego zarysowania wątków związanych z teraźniejszym życiem Carol i przez to prawdopodobnie sprawi wrażenie, że nie było na niego pomysłu, to pojawia się później, kiedy już przenosimy się na Ziemię. Historia, rozpoczynając się trochę powoli faktycznie na samym początku,  może przytłoczyć, ale z czasem akcja nabiera tempa. W kolejnych aktach dostajemy świetnie zawiązaną fabułę, a więc trochę problematyczny początek, ciekawe rozwinięcie i bardzo dobre zakończenie. Dużą rolę w tej superprodukcji grają relacje między postaciami i tutaj można pochwalić bardzo casting, do którego Marvel bardzo się przykłada, i wykonuje świetną robotę, ponieważ dzięki temu dostaliśmy duet Brie Larson i Samuel L. Jackson, który sprawdza się znakomicie. 
Spece od efektów spisali się na medal z odmłodzeniem Jacksona.
Aktorzy rozumieją się świetnie, ich wspólne sceny wychodzą rewelacyjnie i bardzo miło się na to patrzy (pomijając duet Fury i Goose, który kradnie wszystko i wygrywa w przedbiegach). Oprócz tego zachwycałam się grą aktorską Bena Mendelsohna, który wygrał mnie w tym filmie swoją mimiką, pomimo mocnej charakteryzacji. Sama Larson, bo trzeba przecież wspomnieć szerzej o grze aktorskiej głównej aktorki, gra tutaj kapitalnie i idealnie pokazuje zagubienie postaci z amnezją oraz rodzaj dziecięcej radości z posiadania takich cool mocy (coś, czego czasem brakowało w przypadku innych superbohaterów). Jest zabawna, kiedy fabuła tego potrzebuje i uśmiecha się, kiedy chce, a nie kiedy jej każą – tutaj mowa o niesmacznych komentarzach, że Brie jest zbyt poważna w zwiastunie i na plakatach. Ważnym aspektem jest również to, że mamy w tle kobiety, których pojawienie się jest istotne dla fabuły – były ważne w przeszłości bohaterki oraz odgrywają dużą rolę w przemianie emocjonalnej Carol – i nie ograniczają się one do postaci, która jest sekretarką (mała uszczypliwość w stronę Wonder Woman) czy po prostu tłem. W efekcie nie odnosi się wrażenia, że Captain Marvel jest jedyną postacią żeńską, która występuje w filmie.
Don`t tell me to smile.
  Mogę zdradzić, że pojawiające się zwroty akcji, które funduje nam scenariusz, są bardziej przewidywalne, inne mniej, ale zaskakują i zrobione zostały na poziomie – nawet czytelnicy komików nie mogą być do końca pewni wszystkiego. Ja się ich nie spodziewałam, przez to ich nie wyczekiwałam i nie zepsułam sobie niespodzianki. Z kolei rola Yonn-Rogga – tutaj Jude Law, personalia jego postaci były utrzymywane w tajemnicy przez długi czas   nie przynosi zaskoczeń, ale fajnie się na niego patrzy, w końcu to Jude Law.

Kitku musi być.
  Miło jest obejrzeć film Marvela, gdzie po tylu latach budowania uniwersum i oglądania kolejnych produkcji jak odcinków serialu, dostajemy coś, co przedstawia początki bohaterki z lat 90. Pozwala to na nostalgiczny powrót do lat, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie i robi to w świetny sposób. Nie przesadzono z odniesieniami do popkultury, którą tak wszyscy kochamy, są wyważone i zabawne, muzyka robi większość roboty. Co do samych odniesień, to fani Marvela się ucieszą, bo dostaną masę nawiązań, a ponadto kilka kwestii się wyjaśnia, jak na przykład to, dlaczego Avengers to Avengers i jak Fury stracił oko. 
 Film pozwala jednocześnie odpocząć i zebrać siły, które na pewno się przydadzą przed kwietniowym wydarzeniem, jakim będzie Avengers: Endgame Historia Carol daje nadzieję na to, że może jednak nasza paczka Mścicieli nie stoi na  przegranej pozycji w walce z Thanosem.
Na koniec zdjęcie z londyńskiej premiery, które jest tak przepiękne, że mogłabym je sobie powiesić na ścianie.
_______
*Od Swiss Army Knife, czyli wielofunkcyjnego scyzoryka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 It`s Ninquellote , Blogger